niedziela, 15 marca 2015

Droga do Madrytu - BPS, tydzień 2


      Drugi tydzień już prawie za mną (znów ta wieczorna dyszka jeszcze na mnie czeka). Czy wiele się zmieniło, w porównaniu z pierwszym? Psychiczne obciążenie na pewno rośnie. Nużące staje się wychodzenie na trening dzień w dzień - coraz częściej najzwyczajniej w świecie się człowiekowi nie chce. Należy jednak pamiętać, że to nie powód by się poddać!
      Fizycznie niewiele się zmieniło, treningi są podobne, a jedyny dodatkowy czynnik to nakładające się zmęczenie. Również Peter (twórca planu) ma coraz większą skuteczność swoich uwag. "Sztywniejące i bolące mięśnie podczas schodzenia po schodach to coś zupełnie normalnego po takim obciążeniu". Jakby nie patrzeć, zauważyłem! Ale znów zaczniemy od początku, czyli poniedziałku:
      10 km tempem 3:50-3:55 min/km i dopisek: "Bieg w tym tempie nie jest wcale łatwy. Będzie Ci się wydawało, że jesteś na jakichś zawodach". Tak też było, a na dodatek czułem się fatalnie. Startując miałem w głowie, że nie jestem w stanie utrzymać takiego tempa przez 10 km, a na domiar złego zacząłem za szybko. Wychodzą braki doświadczenia! Po 3 km czułem się, jakby ktoś (zeszły tydzień w tym wypadku) ciągnął mnie z całych sił do tyłu krzycząc "NIE DASZ RADY!". Nie chciałem patrzeć na zegarek, by się nie załamać. Stwierdziłem, że dobiegnięcie do końca, choćby i dużo za wolno, będzie wciąż lepszym treningiem, niż zatrzymanie się i trucht do domu. Nadeszły jednak myśli, całkiem poważne, pytające po co ja to wszystko robię, po co mi to... Upływały kolejne kilometry, a ja walczyłem nie tylko na szosie, ale i w głowie, o to by nie zatrzymać się i nie darować całych tych przygotowań. Dobiegłem spóźniony o 30 sec, jakim cudem?! Czas na kilometr to 3:58 min. Było źle, ale nie tragicznie. Nie było jednak czasu na rozmyślanie, bo musiałem szybko zbierać się do domu, aby zdążyć na zajęcia. Na miejscu jednak stwierdziłem, że nie jestem w stanie iść na uniwerek. Położyłem się na chwilę na łóżku, a obudziłem dopiero wieczorem. Zjadłem podwójną kolację i poszedłem dalej spać. Byłem wrakiem i na poważnie obawiałem się co będzie dalej...
      Wtorek to 15 km tempem 4:45-5:00 min/km, więc sama przyjemność. Mając w pamięci regeneracyjne biegi z zeszłego tygodnia, pokonywane w górnych granicach tempa lub wręcz za szybko, a następnie sobotnie cierpienie, postanowiłem pilnować by biec tego dnia w okolicach 5:00 min/km. Najpierw było 4:57, potem 4:55, ale gdy na 2 ostatnie kilometry schowałem telefon do kieszeni przy stanie 4:53, niestety znów mnie trochę poniosło i skończyło się 4:48... Czułem się jednak z kilometra na kilometr lepiej i w tym szukałem nadziei na lepsze jutro.
      Jutro, czyli środa i 3 x 3000 m tempem 3:40-3:45 min/km. Nie wiedziałem za bardzo co o tym myśleć, choć autor przekonywał, ze podczas ostatniego powtórzenia z nieba posypią się pieruny siarczyste, łogniste i zstąpi na mnie 7 plag egipskich.
      Zwykle po powrocie z zajęć jem obiad, czekam 2 h i wychodzę biegać. Tak się pechowo złożyło, że coś w środowym posiłku nie najlepiej się strawiło i tuż przed wyjściem zaczęło dawać o sobie znać. Odczekałem jeszcze 20 minut, sprawdzając jak sytuacja się rozwinie, jednak nie miałem wyjścia i ostatecznie w nie najlepszym samopoczuciu wyruszyłem. Dwie pierwsze trójki były katorgą - nie mogłem się w pełni wyprostować i bardziej byłem zajęty układem pokarmowym niż biegiem. Mimo to czasy, choć w dolnych granicach, ale mieściły się (lub tylko delikatnie odstawały) od założonych norm - 11:13 i 11:18 przy limicie 11:15. Gdzieś w trakcie 2-kilometrowego truchtu między drugą i trzecią tempówką mój organizm uporał się jednak z problemem. Poczułem ulgę do tego stopnia, że nie dość, że pobiegłem szybciej (10:53) niż górna granica (11:00), to jeszcze w momencie, gdy minąłem "finisz" odczułem niedosyt i wręcz smutek, że to już! Peter kolejny raz chybił w swoich proroctwach!
      Czwartek to 15 km tempem 5:00-5:15 min/km, więc totalny luz. Pilnowałem tylko by zmieścić się tym razem w przedziale i udało się - 5:03 min/km. Czułem się naprawdę okej! Mogę tylko dodać, że kolejny raz, nie zdążyłem po treningu na zajęcia. No cóż, nie samymi studiami człowiek żyje!
      W piątek rano jeden z moich profesorów postanowił zrobić nam zajęcia praktyczne (czytaj - normalny wf). Może i nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie to, że przez te dwie godziny zmuszany byłem do używania mięśni, o ktorych istnieniu mój organizm już dawno zapomniał, ze wzgledu na ich nie przydatność przy bieganiu oraz to, że wykonując BPS balansuję na granicy wytrzymałości organizmu i bardzo łatwo ją przekroczyć dodatkowym, nieprzewidzianym wysiłkiem.
      Wróciłem do domu na w pół martwy, a czekała mnie jeszcze tego dnia piętnastka... Zjadłem obiad o 14 i postanowiłem odpocząć trochę do 16 i wyruszyć. Problem w tym, że obudziłem się o 18! Nadal jednak nie czułem się na siłach na bieganie, a czekając kolejną godzinę zgłodniałem... Kolacja o 19 oznaczała możliwość rozpoczęcia treningu dopiero o 21. Tak też się stało. Wróciłem o 22:30, biegło się całkiem nieźle, ale bez fajerwerków. Tempo - 4:56 min/km. Mentalnie szykowałem się już na jutro...
      Nie dość, że 35 km, to jeszcze 3 ostatnie planowanym tempem maratonu (4:00min/km)!!! Petera poniosło. Moja trasa prowadzi w taki sposób, że 5. i 32. kilometr niemalże się pokrywają, co oznaczało, że już na początku byłem w miejscu, z którego dwie godziny później miałem zacząć finałowy sprint. Na samą myśl, że od razu, mając w nogach jedynie 5 km, miałbym najbliższe 3 km biec tak szybko, zakręciło mi się w głowie. Czułem się TRAGICZNIE! Kryzys, z którym tydzień temu musiałem się uporać po dwudziestu kilometrach, dziś przyszedł już na szóstym. Walczyłem z chęcią położenia się na drodze i rozpłakania do ok. 10-ego. Potem zauważyłem, że czuję się coraz lepiej. Nie przeszkodził mi nawet silny wiatr w twarz między 17. a 25. kilometrem - cały czas trzymałem założone tempo - 4:58-4:59 min/km. Ostatnią prostą przed tempówką (tą na której tydzień temu miałem halucynacje) pokonałem nawet jeszcze szybciej i dobiegłem do finałowej trójki naprawdę wierząc, że jestem w stanie przebiec ją w 12 minut! Jak wszyscy wiemy - wiara czyni cuda - zajęło mi to 11:50! Moim głównym uczuciem na mecie nie była jednak radość, ani duma, tylko ulga, że to już za mną.
      Tak jak mówiłem na początku, psychicznie robi się ciężko, zdarza mi się już nawet mieć sny, w których biegnę i bardzo chcę przestać, ale nie mogę! Dlatego też, obciążenie psychiczne dostaje w tym tygodniu 6,5/10 - rośnie, ale przeczuwam, że będzie jeszcze gorzej, więc jestem ostrożny, by nie skończyła mi się skala! Fizycznie dam tym razem 4/10, może było ociupinkę ciężej niż ostatnio. Zadowolenie z siebie jest na poziomie 10/10, wszystko wykonane zgodnie z planem! Jestem bardzo pozytywnie nastawiony do kolejnego tygodnia!

Po "porannym" (czyli o 12:00) niedzielnym biegu ;)
      Niedziela to czas regeneracji. Poranne 10 km przebiegło bardzo fajnie, tempem 5:12 (a nie 6:01 jak tydzień temu) min/km. Czuję moc i siłę do biegania (ochotę może trochę mniej, no ale cóż poradzę, zaraz idę na kolejną dyszkę).

AKTUALIZACJA:

      Wieczorna dycha również już za mną, GPS troszkę świrował, więc jeden z kilometrów wyszedł nawet 3:30 min! :D Generalnie samopoczucie jeszcze bardziej mega niż po porannym biegu, a tempo 5:00 min/km. Jutro będzie bolało, ale jestem gotów! ;)

PODSUMOWANIE:

ŁĄCZNY DYSTANS - 143,02 KM
ŁĄCZNY CZAS - 11H 53MIN 50SEC
SPALONE KALORIE (SZACOWANA WARTOŚĆ) - 9601

Zapraszam do przeczytania relacji z pozostałych tygodni przygotowań:

O co tu w ogóle chodzi?
Tydzień pierwszy
Tydzień trzeci
Tydzień czwarty
Tydzień piąty, szósty i pół siódmego

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobał się wpis? Zostaw komentarz! Nie podobał się? I tak zostaw! Dziękuję! :D